środa, 31 sierpnia 2011

TRYB OZNAJMUJĄCY




TRYBIK
Podniesiony 18 sierpnia 2011, Dąbrowa Górnicza, ul. Legionów Polskich, przystanek Szkoła Górnicza, przy Muzeum Miejskim „Sztygarka”

Taki mały przedmiocik. Jeśli użyć skali, porównania, na przykład do kuli ziemskiej, można powiedzieć, że nic nie znaczący. Kropeczka, kropunia na kartce, kiedy omsknie się długopis, prawie jej nie widać. Wydaje się, że paproszek, próbujesz zdmuchnąć nawet, w końcu przestajesz zauważać. No i taki mały przedmiocik wypadł z mechanizmu całego skomplikowanego. I zrobił się problem. Brak. A jednak. Taki maciupeńki przedmiocik. Kropeczka...
Zgrzytnięcie rozlega się nagłe, przepotężne, ogłuszające. Jęk jakichś ogromnych mechanizmów. Krzyk przerażonych ludzi, rumor, łoskot. Zatrzymuje się ziemia. Tu i teraz. Domy kładą się, lecą jeden na drugi, jak domino, krzyczą grzebanymi w środku ludźmi. Przechodnie na ulicach padają rozbijając kolana i głowy, wyją, wrzeszczą histerycznie, bardziej z przerażenia niż z bólu. Ryk syren. Czerwone wozy straży pożarnej, karetki pogotowia piszczą stojąc bezradnie na nieprzejezdnych ulicach. Chciałoby się podnieść je i przenieść jak resoraki, pozbierać kostki domina, ustawić domy z powrotem, stworzyć nowy ład.
Krążę w powietrzu na mojej paralotni. Nie opadam. Kto pociąga za moje sznurki? Od dwóch godzin jest południe. Ciekawe gdzie  jest teraz ten cwaniak Kopernik. Chyba muszę go poszukać. Może on coś może? Kiedyś mógł... Wstrzymał coś, ruszył coś... 


niedziela, 28 sierpnia 2011

PAŁER




BATERIA PALUSZEK
Podniesiona 10 czerwca 2011, Dąbrowa Górnicza, ul. 3 Maja, na trawniku, w połowie długości ulicy, mniej więcej

powietrze smakuje rdzą
jakoś tak zdecydowanie i nieodwołalnie
mdło
minąć
minąć ten rewir
ale tak jakoś się idzie
jakby nie szło
może ktoś korbą robi
i przesuwa bieżnię chodnika
nie ja mijam
tylko mnie mija
mnie mnie
więc przebieram chyłkiem
nogami
i
stoję

dobra, chodźmy
chodźmy
czuję jak mi włosy na twarzy rosną
no tak
(już w domu)
(już przed sobą)
o! rosną!
maszynka
jednorazowo tępa
kosi je ścina
i już
nie już przecież
jeszcze paznokcie
pyk pyk pstryk
dziesięć razy ja
i jestem oto
czekam na nowy przyrost

czwartek, 25 sierpnia 2011

HARRY CAUL



TAŚMA
Podniesiona 22 czerwca 2011, Dąbrowa Górnicza, Stara Pogoria, las

Szelest grubego papieru. Grzechot zapałek w pudełku. Tarcie, głośny rozbłysk ognia. Wdech, przeciągły wydech. Jak westchnienie. A może westchnienie?
- ... wiem, że ci tego nigdy nie mówiłem... Ale tak jest, tak to czuję ja... Jak pomyślę o tym, boli tak, że czasem oddychać nie mogę...
Gruby wdech, długi wydech. Grzechot zapałek w pudełku. Suchy stuk z grzechotem. Galop palców, opuszków, po blacie.
     - Myślę, że ciebie to też może tak boleć teraz, kiedy to powiedziałem... Wydusiłem to z siebie. W ten sposób łatwiej... Nagrać się, mówić do kogoś i nie patrzeć w oczy, nie widzieć rodzących się łez...
Wdech, wydech, wdech, wydech, westchnienie, krótki kaszel. Żar rozgniatany w popielniczce, cichutki pisk kryształu, szkła.
     - Myślę, że prosto w oczy bym ci tego nigdy nie powiedział. Tak... Jestem pewny, że nie... Bałbym się łez właśnie... Pękłbym... Pewnie zacząłbym gadać i przestał, nie skończył, a to jeszcze przecież gorzej.
Cisza, ponad minuta.
     - Nawet nie wiem, kiedy to usłyszysz... Czy w ogóle? Nie, no... Lepiej, żeby udało ci się znaleźć, nie chowam głęboko przecież, wskazówki zostawiam... Jak w podchodach...
Krótki śmiech. Nieszczery, zduszony - wybucha, powściąga się, gaśnie.
     - Dziwnie pomyśleć, że nie spotkamy się więcej... Powiem ci, że słabo mi się robi na tę myśl...
Cisza, kilkanaście sekund. Pociągnięcie nosem mokre.
     - Mięciutki jestem, łzy mam w oczach... Tyle się o tych łzach nagadałem i pstryk! Jak znalazł... Nieoczekiwane. Zresztą, czy zdarza nam się jakakolwiek z rzeczy, których oczekujemy? Gówno... Zawsze przychodzi co innego niż byśmy chcieli. Ale dobrze, jest jak jest... Czuję, że popadam w zbyt dużo gadania... Bawełna... Słowa, wyrazy, zdania...
Grzechot zapałek w pudełku, głośne tarcie, trzask ognia, wdech, długi wydech.
     - Zapadam się, znikam... Jakoś tak się czuję. Może to już czas... Co postanowione, musi się dokonać. Bywaj więc, szczęścia strasznie ci życzę.
Cisza, kilkadziesiąt sekund. Nagły i niespodziewany wybuch muzyki. Shakin Stevens śpiewa You Drive Me Crazy .


niedziela, 21 sierpnia 2011

KRÓWIATE



KLAWISZ def 3
Podniesiony 24 czerwca 2011, Sosnowiec, ulica Wapienna, przystanek autobusu 55 w stronę centrum

czsc.juz tu sa.szybko mni znalzli.przjban.ni zarz ucic kurwa.ia po schoach slysz ich.wizialm przz okno szsciu.zro szans.musisz wiac.znajz jakas kryjowk.ni wracaj o omu.wykop tamto.musisz schowac to gzis inzij.ja poki co uaj z mni ni ma moz si ua.trzymaj si.mam nazij z o zobacznia.wywazaja drzwi chuj jban!n//,,.


piątek, 19 sierpnia 2011

ANTROPODOBIEŃSWO



LUDZIK
Podniesiony 23 maja 2011, Sosnowiec, stary budynek plebanii przy parafii Św. Jana Chrzciciela, w sali obecnie zajmowanej przez Akcję Katolicką, odstępstwo od zasady znalezione – nie kradzione. Ukradłem... No, wziąłem, po prostu.


Co za nadużycie! Normalnie bunt. Nie potrafił zająć miejsca, które mu się wyznaczyło. Wyłamał się, niewdzięcznik jeden. Nie wystarczyło mu, że się go ulepiło, kształt nadało, oczy, usto. No nie wystarczyło. Musiał ożyć. Nawet nie wiadomo kiedy to zrobił. I nie bierze odpowiedzialności. Jak już chce być taki żywy i taki dorosły, powinien, na przykład, wiedzieć gdzie się trzeba załatwiać, no nie? A nie tak... Dwa dni coś śmierdziało w szafce z talerzami. I co? W najciemniejszym rogu pięć kup! Maleńkie kupy, a smród, że łzy z oczu wyciska. Do tego sika wszędzie, nie zważa. Wciąż skarpetka mokra albo kolano jak człowiek przypadkiem wdepnie lub przyklęknie w maleńkiej kałużce. Przecież nie widać, zresztą nie można wszystkiego ciągle sprawdzać i mieć się na baczności w swoim własnym domu. Niegodziwiec pożarł jukę i prawie całą paprotkę. Pieniądze podbiera... Alkohol z barku, z lodówki. Wydawało się, że wystarczy zamknąć barek i schować klucz. Gdzie tam! Wydłubał czymś dziursko w drzwiczkach, wychlał wszystko, potrzaskał nawet butelkę, cwaniak omija łapki na myszy. Fajki też spala, nic się przed nim nie uchowa. A koszty rosną. Nieraz słychać jak chrobocze gdzieś, szczególnie w nocy. W nocy wszystko słychać bardziej i inaczej. Spać nie można. Paranoja! Człowiek kupił gaz obezwładniający, śledziło się nieraz te chroboty i psikało w szpary. Nic. Tylko taki cichutki chichot. Najgorszy jest ten gniew... Z bezsilności się bierze. Bez pomocy z zewnątrz chyba nie da rady się go pozbyć. Deratyzacja... E, chyba nie... Dehominizacja... Hmmm... Serek homogenizowany. Defrankensztajnizacja!  


środa, 17 sierpnia 2011

GUZIK AMBROŻY




GUZIK
Podniesiony 29 czerwca 2011, Katowice, ul. Roździeńskiego, na wysokości Kopalni Katowice

Doktorze Paj-Chi-Wo.

Od trzynastego roku życia szukałem tego guzika. Huśtałem się pomiędzy nadzieją i beznadzieją przez lata całe. Zresztą, dużo by mówić... Najważniejsze, że w dniu moich trzydziestych piątych urodzin znalazłem go. Leżał sobie na ulicy jakby nigdy nic. Od razu wiedziałem, że to ten. Był mój, nareszcie. Parzył mnie przez kieszeń, wieczorem nie mogłem się doczekać aż goście sobie pójdą. Wreszcie zostałem sam na sam z guzikiem. Stanął mi przed oczami pan Ambroży. Z gęstą brodą, w tabaczkowym fraku, jego piegowata, ogorzała twarz śmiała się do mnie, oczy błyszczały szaleńczo. Zjadłem guzik i natychmiast zwymiotowałem. Wygrzebałem go spomiędzy marynowanych grzybków i fragmentów sałatki, połamałem i, kawałek po kawałku, znów połknąłem. Zrobiło mi się gorąco. Pan Ambroży wciąż stał przede mną, wciąż się uśmiechał, bezgłośnie. Wstałem, zrobiłem krok ku niemu, rozpostarłem ramiona, pan Ambroży zrobił to samo, pochylił się ku mnie i wtedy, zamiast paść mu w objęcia, kolanem zaprawiłem go w podbrzusze. Wykrzywił twarz i złamał się w pół, nosem nadział się na to samo kolano. Nie ukrywam, że nadałem mojej nodze bieg, popchnąłem też mocno głowę pana Ambrożego. Nie wydał żadnego dźwięku, za to jego nos... Jego nos zachrzęścił nieładnie, czerwień poplamiła moje spodnie i dywan, na podłogę posypały się piegi i kępki długich, rudych włosów z brody. Wpadłem w irracjonalną euforię. Leżał u moich stóp i nie ruszał się. Związałem go i ocuciłem. Rozebrałem do naga. Przyniosłem kombinerki i powolutku wyrwałem wszystkie dwadzieścia paznokci. Nie krzyczał. Ogromne łzy spływały po jego policzkach i niknęły w gąszczu brody. Odgryzł sobie język. Nagle straciłem wenę. Schwyciłem głowę pana Ambrożego i przekręciłem w lewo, do oporu. Chrupnęło i zwiotczał. Pociąłem go i ugotowałem. Gotowałem całą noc. Można by powiedzieć przewrotnie: dusiłem całą noc w śmietanie. Bezpańskie kundle na moim osiedlu miały taką ucztę, że teraz, ilekroć mnie widzą, łaszą się do moich nóg i obstukują mnie radosnymi ogonami. Wdzięczne bestie, proste, nieskomplikowane. Właściwie nie wiem po co Panu o tym wszystkim piszę. Chyba po prostu, żeby Pan wiedział... No nic, pozdrawiam Pana, zdrówka życzę.

Adam Niezgódka

adres i telefon znane Redakcji     


niedziela, 14 sierpnia 2011

ORZEŁ WYLĄDOWAŁ



MONETY
Podniesione 10 czerwca 2011, Dąbrowa Górnicza, ul. 3 Maja, na trawniku

Tak dla niepoznaki. Że niby nikt nic nie wie. Poliszynel. Bo godło, bo orzeł. Gorzeł. Zamknięty w klatce, wpisany w okrąg. Zaklęty. Ciekawe co by było gdyby... Go pocałować. Zatkać nos i pocałować na bezdechu, bo w końcu pecunia olet, cokolwiek by nie mówili. Błysnęłoby, buchnęło, zadymiło i pojawiłby się piękny królewicz wypluwający z ust pierze, a ono by nie chciało, bo przez tyle lat przywierało i przywykło, że królewicz to zwykły orzeł. A poza tym pierze się niesfornie, drażniąco przylepia do wilgotnych rzeczy, takich ust na przykład. No i królewicz, mając jeszcze w ustach trochę pierza, zakrzyknąłby ochryple, bo dawno gęby do nikogo nie otwierał, żeby ludzkim władać językiem: Który to kmiot? Nogi z dupy powyrywam! Żeby mnie na tyle lat unieruchać i unielocić! (staropolskie). Udobruchałby się w końcu, nie taki z niego furiat, żeby aż tak. Może dlatego, że ktoś uświadomiłby go o przywróceniu korony na orła głowie, cholera. Władza - wabik, lepik, stara prawda. Poza tym dowiedziałby się też, że jest pod ochroną, niektórym pomyliłby się królewicz z orłem. Czyli co? Władza absolutna. Pierwszym edyktem nakazałby spalenie wszystkich portfeli, skarbonek i kieszeni – byłyby dla niego symbolem więzienia i ciemności. Przekułby też na pewno wszystkie monety. Rewersu by nie było. Zakazałby gry w orła czy reszkę. I tak naprawdę trudno byłoby mu się dziwić.


wtorek, 9 sierpnia 2011

CHRZĄSZCZE





CHRZĄSZCZE
Podniesione 10 czerwca 2011, Dąbrowa Górnicza, Stara Pogoria, las

No, jest ich trochę. Dlatego nie rozgląda się tylko wokół i nie mówi sobie jak tu cudnie. Że drzewo, że ptak. Patrzy pod nogi. Boi się, że przeoczy. A jak przeoczy to zadepta, zabije. Te chrząszcze tak niesfornie korzystają z ludzkich ścieżek. Można nadepnąć i iść dalej nawet o tym nie wiedząc. Zabić oddając się radosnym myślom i iść dalej z uśmiechem w mózgu. Trzeba więc patrzeć pod nogi. Tam przebity promyk słońca kiczowato ślicznie liże drgający listek - ładne, trzeba zauważyć, nie można jednak zapomnieć, żeby patrzeć pod nogi, bo te chrząszcze przecież. A mówi jeszcze, że zmiażdżenie butem to tylko jeden rodzaj ich umierania, i to ten z tych fajniejszych, bo szybszych. One mają jakąś dziwną wadę. Potrafią się omsknąć o źdźbło trawy, wywinąć orła i wylądować na grzbiecie. I kołyskę robić bezradnie przebierając odnóżami w powietrzu, którego główną właściwością jest brak tarcia, a co za tym idzie, oparcia. I dzieje się tym żukom powolna śmierć z niemocy. Nie potrafią się odwrócić. No, chyba, że w zasięgu odnóży pojawi się raptem nachylone wiatrem lub kroplą wody ździebełko. Wtedy można się o nie zaczepić nózią i jakoś wykaraskać z opresji, dotknąć ziemi właściwą siebie stroną. Jeśli nie – umierają powoli, bo nie mogą iść coś zjeść i w ogóle zanurzyć się w świat. Mrówki je pożerają. I to żywcem. No bo jak się obronią? Nie czmychną przecież, jedyne, co mogą zrobić to kolebać się na plecach i kręcić bezsensownego młynka nogami. No to wtedy (jak spotyka i zauważa) on przykuca, sięga po gałązkę i obraca takiego chrząszcza, pozwala mu poczuć grunt pod nogami. I ten robak gracko zasuwa w swoją stronę, musi mieć przecież coś do załatwienia. I wtedy on się uśmiecha. Wtedy jest zadowolony. Jeszcze mu się wydaje, że słyszy jak znikający w trawie owad nuci sobie pieśń życia pod nosem. Puszcza bąka, kaszle, chrząka. Mów mi Gregor, Gregor Samsa. I to jest, kurwa, kicz.


DLACZEGO

Dla niepoznaki doklejam sobie brodę i wąsy.
Bo jest tak, że coś mi każe schylać się i podnosić rzeczy.
Różne, wszelakie.
Znalezione – nie kradzione.
Te przedmioty drążą w mojej głowie korytarze jak korniki.
I już tam zostają.
Więc co jakiś czas zamykam się w studio, biorę aparat do ręki, świecę światło i robię sobie trepanację, taką malutką trepanacyjkę.
Bo przecież głowa mała.
No a później...
Później litery mi się rozsypują, niesforne. Skubane.

Wpadł mi w słowo pewien pan:



Intrygował mnie jedynie przedmiot, odrębna, odosobniona, nieistotna rzecz. Mogła to być część ciała ludzkiego, klatka schodowa w teatrzyku wodewilowym, komin albo guzik znaleziony w rynsztoku. Cokolwiek to było, pozwalało mi się otworzyć, poddać, złożyć podpis. Nie mogłem się bowiem podpisać pod rozgrywającym się wokół mnie życiem, pod ludźmi, którzy stworzyli znany mi świat. Stawiałem się zdecydowanie poza ich światem, tak jak kanibal stawia się poza obrębem cywilizowanego społeczeństwa. Przepełniała mnie perwersyjna miłość do rzeczy samej w sobie – nie tyle więź filozoficzna, ile żarliwy, rozpaczliwie żarliwy głód, jak gdyby w tej porzuconej, bezwartościowej rzeczy, przez wszystkich pogardzanej, kryła się tajemnica moje regeneracji. (...) Mikroskopowym okiem wychwytywałem każdą skazę, każde ziarnko brzydoty, które dla mnie stanowiło o pięknie danego przedmiotu.

Hery Miller „Zwrotnik Koziorożca”