PAPIERKI, ZŁOŻONE RAZEM, SPIĘTE, JAK BIBUŁKI TROCHĘ, ALE NIE BIBUŁKI
Podniesione 7 lutego 2012, Dąbrowa Górnicza, Gołonóg, Al. Piłsudskiego, przystanek autobusowy w stronę Centrum, pobocze chodnika.
Mam taki mały, podręczny pamiętniczek. Malusieńki, żeby zawsze nosić go ze sobą, żeby się wszędzie zmieścił. Nawet w kąpielówkach zrobiłem specjalną kieszonkę wodoodporną, tam go moszczę razem z urwanym wkładem do długopisu.
Żeby w każdej chwili móc zapisać.
Co ważnego się dzieje.
Co się w ogóle dzieje.
Żeby każdą chwilą żyć straszliwie intensywnie.
Świadomie.
Do każdej chwili mogę wrócić dzięki zapiskom i przeżyć ją raz jeszcze, i jeszcze raz, ponapawać się, podelektować. Pomanipulować. Czasem.
Złe i smutne rzeczy też przecież zapisuję, ale do nich nie wracam. Nigdy. Po co?
Coraz mniej wychodzę. Coraz mniej robię.
Zapisuję.
Notuję, bazgram.
Boję się coraz bardziej.
Boję się, że coś mi umknie, że czegoś nie zapiszę.
Nie zauważę.
Stracę.
Siódma piętnaście.
Drapię się po głowie.
Mam chyba łupież.
Na zewnątrz minus osiemnaście. Zimno, kurwa. Mróz.
Kroję chleb.
Na śniadanie powidła od mamy. Jabłkowe. Słodkie.
Sikać mi się chce. A, może jeszcze wytrzymam, poczekam.
Ptak przeleciał, przeciął kadr okna.
Ciekawe, czy ptakom zimno w taki jebany mróz.
Za piętnaście ósma.
Nie no, idę.